FACEBOOK

sobota, 10 sierpnia 2013

all weird korean stuff

Trochę wstyd się przyznać, ale dzisiaj zrobiłam całe... 4 zdjęcia (telefonem, eh). Ale to wszystko dlatego, że dzisiejszy dzień poświęciłyśmy na najważniejszą, najprzyjemniejszą, najcudowniejszą rzecz na świecie (ok, trochę żartuję, ale tylko trochę) czyli... ZAKUPY! Dokładnie tak, ogarnął nas zakupowy szał,  więc w trakcie raczej nie robiłyśmy za wiele zdjęć. Na zakupach byłyśmy w Myeongdong (zresztą jutro i tak też się tam wybierzemy, to nadrobię brak zdjęć, dzisiaj było mi raczej trudno robić zdjęcia, skoro w rękach miałam pełno toreb z zakupami).

Tego posta więc, z braku jakiegoś sensowniejszego zwiedzania dzisiaj, chciałabym poświęcić raczej ogólnym (randomowym) spostrzeżeniom dotyczącym Korei. Generalnie tutaj wszystko jest inne, jest wiele rzeczy, do których ciężko się na początku przyzwyczaić, choć i tak mam wrażenie, że zaadoptowałyśmy się tu wyjątkowo łatwo.

1. Jesteś biały - jesteś dziwny. Pierwsza rzecz, do której trzeba się przyzwyczaić będąc w Korei, to wzrok 3/4 przechodzących ludzi zatrzymujący się na Tobie. Czasem jest to miłe, ktoś np. powie nam "Hello" czy się uśmiechnie, ale zazwyczaj ludzie bezczelnie gapią się nam na cycki, nogi i tyłki. Nie kłamię. Chociażby dzisiaj, gdy jechałyśmy metrem, naprzeciwko nas siedziała para - couple rings, couple shoes, trzymają się za ręce, słodko, pięknie, ogólnie cukrzyca; a pan tak bezczelnie gapił się Marlenie w dekolt, że jego dziewczyna zaczęła bić go po twarzy. Bardziej przerażający jest fakt, że nawet wtedy nie przestał... Jest też pełno ahjussich (starszych panów) i ahjumm (starszych pań), którzy potrafią się gapić na nas z otwartymi ustami. Częściej zdarza się to jednak panom, przykładowo dzisiaj, gdy szłyśmy sobie z Madi na kolację, drogę zastąpił nam jakiś straszy pan, stanął przed nami, zatarasował drogę i powiedział "woooooooah". Takie sytuacje raczej są niegroźne, bo po prostu na takim "woah" się kończy, bo nas to niesamowicie bawi, a panowie się peszą. Generalnie Koreańczyków bardzo peszą biali ludzie - jedna pani dostrzegła nas, gdy wychodziłyśmy z naszego mieszkania, stanęła z otwartymi ustami i stała tak praktycznie dopóki nie zamknęłyśmy domu i furtki i sobie nie poszłyśmy. W naszym najbliższym osiedlowym sklepie nikt się do nas nie odzywa - wszyscy mają pogodne twarze i nikt nie jest wrogo nastawiony, ale nie mówią do nas ani słowa. Także, żeby dowiedzieć się, ile mam zapłacić, śmiało mogę "zapuścić żurawia" przez ladę i zerknąć panu w komputer. Żeby było śmieszniej, nawet gdy pomyliłam banknoty, pan nie powiedział najmniejszego "no" lub "aniyo", tylko pokazał palcem na mój portfel. Już mniej zabawna jest gra "popchnij/dotknij białasa", na którą umówiły się chyba starsze panie, w szczególności w metrze. Już zostałam uderzona parasolką, torbą, popchnięta, smyrnięta palcem, a jesteśmy tu dopiero 3 dzień.  Ale bycie białym (wybaczcie takie podkreślanie tego, ale serio, tutaj nie sposób tego nie odczuwać) ma również swoje plusy - często można dostań różne zniżki, jak my się śmiejemy "na białasa"; nie wiadomo za co i na co, ale pan sprzedawca się miło uśmiecha i można płacić mniej. :)

2. Klimat. Niby przed przyjazdem tutaj wiedziałyśmy, że jest tu bardzo gorąco, ale nie uświadamiałyśmy sobie, jak to tak naprawdę jest. Wiele razy byłam na wakacjach w takich krajach jak Hiszpania czy Portugalia, więc wiem, jak to jest zwiedzać coś w 40. stopniowym upale, lecz tutaj jednak nie ma to porównania, ponieważ do wysokiej temperatury dochodzi jeszcze dodatkowo wilgoć. I to jest właśnie słowo klucz. To nie jest taka przyjemna, rześka wilgoć, jak w Polsce po deszczu. Nie. To jest wilgoć w stylu łaźni parowej. Automatycznie gdy wychodzi się z domu jest się mokrym. To nie jest żadna hiperbola - mówię to dosłownie. Zaciskasz ręce w pięści i czujesz wodę, dotykasz przypadkowo swojego ramienia i ręka się po nim ześlizguje. Choć i tak mamy szczęście - wczoraj pogoda była prawie znośna, bo nie było smażącego słońca (ok.34 stopni), a dzisiaj co jakiś czas nawet padało i wiał miły wiatr i było naprawdę przyjemnie (to na pewno przez to tak dobrze mi się dzisiaj robiło zakupy, więc to wina pogody, że wydałam za dużo pieniędzy...).

3. Waluta. Bardzo ciężko jest mi się przestawić na tutejsze pieniądze. Zazwyczaj, gdy wyjeżdżam za granicę, to nie przeliczam danej waluty na PLN, bo to raczej nie ma sensu, ale tutaj to mogłoby być śmieszne. Dlaczego? Bo 1000KRW (koreanskich wonów) to ok. 3zł. Także, gdy idziesz do sklepu i kupujesz napój za 2000, można poczuć się lekko dziwnie, zanim uświadomi się sobie, że to ok. 6 złotych (dlatego też wciąż o palpitację serca przyprawia mnie myśl, że na zakupy wydałam ponad 200 tysięcy... na szczęście wonów, nie złotych). Niewygodna jest również ilość zer na tych banknotach - w szczególności, że oba banknoty 5000 i 50000 są żółte (różnią się odcieniem i obrazkiem, ale na pierwszy rzut oka łatwo się pomyslić). Jest to problematyczne dla kogoś takiego jak ja, komu wszelkie liczby sprawiają duże kłopoty.

4. Łazienki. W naszym mieszkaniu np. prysznic jest podłączony do zlewu, więc generalnie stoisz sobie obok i się polewasz wodą, a potem wszystko i tak sobie płynie do odpływu, który jest w rogu łazienki (zresztą sam zlew też nie jest do niczego podłączony, z jego spodu też wypływa woda, by spłynąć kafelkami do odpływu...), co jest podobno raczej tutaj typowe. Woda w sedesie też spuszcza się w inny sposób. Naprawdę - nie wierzyłam nigdy w te bajki, że na drugim końcu świata inaczej spuszcza się woda w kiblu, ale to prawda. Choć i tak absolutnym hitem jest mydło w toaletach publicznych - jest ono nabite na taki jakby "pałąk" i żeby namydlić sobie ręce trzeba je pocierać. A że wyślizgane w ten sposób mydło przybiera wtedy się taki podłużny, owalny kształt, od razu przywodzi to na myśl pewne skojarzenia (klik <- nie moje zdjęcie, ale MUSICIE to zobaczyć, ja padłam).

5. Engrish. Mało kto tutaj mówi po angielsku, a nawet jeśli ktoś rozumie, to wstydzi się odezwać. W większości miejsc wszystko jest po koreańsku, w restauracjach często jest tylko koreańskie menu, więc bez chociaż znajomości czytania się nie obędzie (dobrze też wiedzieć co jest czym i co chce się zjeść). Ale najśmieszniejsze są i tak koreańskie wpadki z językiem na wszelkiego rodzaju reklamach, bannerach itp. (pictures soon).

6. Wszechobecne WIFI. To jest chyba moja ulubiona cecha Korei, zwłaszcza, gdy roaming poza Europą jest niewyobrażalnie drogi. W ten sposób łatwiej się nam komunikować ze sobą i światem. W naprawdę wielu miejscach są darmowe hotspoty, dzięki czemu możemy pisać ze sobą lub ze znajomymi przez Kakaotalk (komunikator, pozwala wysyłać wiadomości, dzwonić itp przez internet, bardzo wygodne i bardzo popularne w Korei).

7. Tanie jedzenie. W mniejszych barach można się objeść po pachy za mniej niż 20 zł za osobę. Przykładowo dzisiejsza kolacja (moja i Madi) wyniosła nas ok. 23zł. Dostaje się też zazwyczaj darmowe kimchi i wodę, więc nie trzeba dodatkowo płacić za napoje. Na dodatek przy takim gorącu chce się raczej mało i rzadko jeść, więc jedzenie jest dobrą rzeczą, na której można zaoszczędzić.

8. TEN KRAJ TO LOTERIA. To jest moja największa zmora. Tutaj nie da się kupić tak sobie biletów na jakiś Festiwal, Music Bank czy Inkigayo (koreańskie programy muzyczne) lub na fansign jakiegoś zespołu. W Europie działa zasada "kto pierwszy ten lepszy". Tutaj wszystko losują. Pomijając już fakt, że zazwyczaj, żeby wejść na jakikolwiek event trzeba być koreańczykiem (mieć koreańskie ID) lub czasem Alien Card (którą dostaje się/wyrabia(?) jak jest się tu dłużej, np. na studiach). To wszystko jest wielce irytujące, bo nic nie da się zaplanować i generalnie te losowania, to najbardziej wkurzająca rzecz na świecie.

Ok, na dzisiaj myślę, że to tyle, wstawiam całe 4 zdjęcia z instagrama zrobione dzisiaj i polecam czekać jutro na zdjęcia :)


nasza dzisiejsza kolacja :)
mała część moich dzisiejszych srogich zakupów na Myeongdong, u góry zestaw kosmetyków z A`pieu (odłam MISSHA), a na dole official fangoods SMent, kupione w Everysingu. Zresztą w tym samym budynku jest 2-piętrowe SPAO (sklep z ubraniami). Jeśli lubicie swoje pieniądze w portfelu, to nie polecam tam zachodzić :P


mój srogi sygnet EXO i paznokcie pomalowane "festyniarskim" lakierem z Etude House (promocje tam są cudowne, 2 lakiety za ok. 9zł!) 



1 komentarz:

  1. Paris Baugette zawsze mnie ciekawiło, na ekranie wygląda mega przepyszne i cóż niemal każda drama. Lakier do pazurów cudny :).

    OdpowiedzUsuń